Zapiski cmentarne
- Jasia B.
- 8 lis 2020
- 3 minut(y) czytania
Czy to dziwne, że lubię odwiedzać cmentarze? Nie wiem. A nawet jeżeli tak, to "dziwność" traktuję raczej jako zaletę i jeśli ktoś mówi mi, że taka właśnie jestem, czuję się skomplementowana.
Lubię cmentarze w listopadzie, kiedy zamieniają się nagle w tętniące życiem miejsca spotkań (cóż, przynajmniej tak było dopóki nie dopadła nas pandemia). Nie widzę nic gorszącego ani świętokradzkiego w ożywionej rodzinnej pogawędce przy grobie dziadka, czy prababci. To po prostu tak, jakbyśmy dawali zmarłym do zrozumienia, że - nawet jeśli już nie w sposób fizyczny - nadal są członkami naszej rodziny i uczestniczą w jej życiu.
Ale chyba jeszcze chętniej odwiedzam cmentarze w innych porach roku, kiedy są znacznie bardziej wyludnione i wypełnia je kojący spokój. Tak, spokój, nie zaduma - ech, strasznie nie lubię tego słowa; jest takie sztywne i mdłe! Nie czuję tam przygnębienia, wręcz przeciwnie: odzyskuję równowagę i pogodę ducha. Nabieram zdrowego dystansu do.... wszystkiego właściwie. Do życia, które przecież przeminie. Prędzej, czy później. Myślę sobie wtedy często, że chciałabym zostać pochowana na moim ukochanym wiejskim cmentarzyku, tuż pod płotem, bo tam trawa jest najbardziej wybujała i ma najsoczystszy odcień zieleni. Don't judge me, podobno to zdrowo myśleć od czasu do czasu o śmierci.
Lecz wyraźnie pamiętam moment, w którym przeżyłam szok kulturowy i odkryłam, że nie wszędzie cmentarze są takie same. Było to w czasie wyjazdu erasmusowego we Włoszech...
Na początku listopada udałam się na samotną wyprawę na cmentarz, który znalazłam w Google Maps. Internet mówił, że czeka mnie prawie godzinny marsz w jedną stronę. "Świetnie!" - pomyślałam - "długie spacery to jest to, co Tygryski lubią najbardziej".
Reggio położone jest na wzgórzu opadającym w kierunku
Cieśniny Mesyńskiej; im bliżej wybrzeża, tym miasto jest bardziej cywilizowane, przy samej plaży koncentruje się całe życie towarzyskie. A ja z każdym krokiem oddalałam się od morza, wspinając wąskimi, stromymi (i niestety w wielu miejscach wyściełanymi śmieciami) uliczkami i mijając po drodze dzielnice, które śmiało zasługiwały na miano szemranych. Aura była raczej ponura, co jeszcze potęgowało podskórne uczucie grozy. Jednak w końcu bez żadnych przykrych incydentów dotarłam do bram nekropolii. I dosłownie mnie zmroziło.
Po pierwsze właściwie cały obszar cmentarza był pozbawiony zieleni. Wszystkie alejki wyłożono kostką brukową i znikąd nie wychylała się nawet malutka kępka trawy. Ale jeszcze bardziej przytłaczające wrażenie sprawiały same grobowce. Dostrzegłam ich dwa rodzaje. Pierwszym - znacznie bardziej okazałym - były wręcz mini domki z przeźroczystymi drzwiami z pleksiglasu, zupełnie jak w osiedlowym sklepie. We wnętrzu budyneczku na jednej ścianie znajdowała się tablica nagrobna, a do przeciwległej przymocowano ławeczkę. To połączenie kamiennych tablic wytłaczanych złoconymi literami i pleksiglasu, to jednak był dla mnie zbyt duży szok estetyczny. Kojarzył mi się z mafijną stylistyką rodem z pokazowych procesji z figurami świętych, które wcale nie są oznaką religijności, ale okazją do zademonstrowania swojej władzy przez mafijnych bossów.
Drugą formę nagrobków - dużo skromniejszą, ale nie mniej przytłaczającą - stanowiły długie, wysokie ściany, w których zamurowano trumny, jedna nad drugą. Gdybym miała je do czegoś porównać, to najbardziej przypominał rzędy szuflad w prosektorium, w których przechowuje się ciała przed sekcją zwłok, tylko w miejsce, gdzie powinien znajdować się gładki front szuflady, wstawiono kamienną tablicę z imieniem i nazwiskiem zmarłego. (Uprzedzam, że swoją wiedzę czerpię wyłącznie z seriali kryminalnych, więc bardzo możliwe, że wnętrze prawdziwego prosektorium wygląda zupełnie inaczej). Tych grobowych murów były całe kilometry i tworzyły dość przerażający labirynt, w którym za nic nie chciałabym zabłądzić. Ostatecznie miarka przebrała się, kiedy z głośników ryknął komunikat z prośbą o opuszczenie terenu cmentarza zanim zostanie zamknięty na noc. Mnie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Uciekłam stamtąd, aż się kurzyło.
Byłam przeszczęśliwa, kiedy po kilku miesiącach od tamtego momentu znów znalazłam się w cieniu moich ukochanych cmentarnych kasztanowców i mogłam zanurzyć się w błogiej, nieziemskiej aurze miejsca zawieszonego między światami i poza czasem.
Cmentarze nie muszą być smutne ani wymarłe. Nawet nie powinny. Powinno je przenikać pełne ekscytacji oczekiwanie. Przecież tam wszyscy nasłuchują już dźwięku archanielskiej trąby.
Komentar