Kontrowersyjna myśl: najbardziej nie lubimy tych ludzi, którzy są nam najbliżsi. Samą mnie zdziwiła, kiedy wpadła mi nagle do głowy, ale jeśli tak zastanowić się głębiej, ma to sporo sensu.
Nasi najbliżsi to ci, których znamy najlepiej. Truizm. Ale co za tym idzie, doskonale znamy także ich wady; codziennie doświadczamy ich przejawów. A wady z natury są irytujące. Zarówno dla ich posiadacza, jak i dla osób przebywających w jego otoczeniu. I im częściej jesteśmy świadkami objawiania się danej przywary, tym bardziej nas ono drażni.
Dlatego najbardziej nie lubimy tych, których znamy najlepiej.
Co nie wyklucza wcale, że również ich najbardziej kochamy.
Mając świadomość czyichś wad, czujemy się przy nim bardziej komfortowo z naszymi własnymi słabościami. Podskórnie wiemy, że nie musimy nikogo udawać, ani niczego ukrywać, bo ten drugi jest takim samym nieideałem, jak my.
Czasem przychodzi pokusa, by wymienić tych, którzy stali się już zbyt znajomi, zbyt powszedni, zbyt irytujący, na kogoś nowego; kogoś, kto zdaje się pozbawiony tych wszystkich słabostek i ułomności. Tyle, że ludzie po prostu zazwyczaj w pierwszej fazie znajomości ich nie ujawniają. Mniej lub bardziej świadomie, starają się trzymać fason, zrobić dobre wrażenie. Ale nie ma mocnych, nikt nie może bezustannie trzymać gardy wysoko. Każda atrakcyjna nowość w końcu powszednieje, a ludzie bez wad nie istnieją.
Dlatego uważam, że nie warto ulegać tej pokusie wymiany starych przyjaciół na nowsze modele. Lepsza stara bieda niż nowa. Bo nie ma tak, że nie będzie żadnej biedy. Zawsze jakaś jest.
Nie twierdzę też wcale, że nie ma ludzi naprawdę toksycznych, od których rzeczywiście należy się odciąć. Jednak mam wrażenie, że często zbyt ochoczo udajemy się w pogoń za nowością dla samej nowości, nie doceniając tego, co już udało się nam zbudować.
Nie porzucaj starego przyjaciela; nowego nie można postawić wyżej niego.
Syr 9, 10
Comments