Pływające jelenie, indiańskie imiona i bobrze ogony
- Jasia B.
- 18 maj 2020
- 4 minut(y) czytania
Jak już pisałam, raczej nie jestem typem podróżnika. A jeśli już, to najbardziej lubię wędrować po naszym pięknym kraju. Dlatego czasem zastanawiam się, jak to się stało, że odbyłam dotychczas aż dwie podróże międzykontynentalne (o jednej z nich już tutaj pisałam). Dochodzę do wniosku, że w oby przypadkach zostałam w drogę "wypchnięta" przez moich bliskich, za co teraz jestem im bardzo wdzięczna, bo sama najpewniej nigdy bym się na takie wojaże nie zdecydowała, zupełnie nie wiedząc przy tym, co tracę.
Bo ja tak w ogóle to bardzo cenię podróże, ale zazwyczaj ich prawdziwa wartość dociera do mnie już po powrocie do domu. Zdaje się, że wynika to z mojej melancholijno-nostalgicznej natury; po prostu rzeczy minione mają w sobie dla mnie jakiś nieodparty czar.
Ale nie o tym miałam pisać. Dzisiaj chcę wam opowiedzieć o mojej drugiej wielkiej podróży, tym razem do Ameryki Północnej, a dokładnie do Kanady. Moje wujostwo, którzy mieszkają tam od ponad trzydziestu lat, zapraszało nas już wtedy do siebie na wakacje od jakiegoś czasu, ale my z Marti zawsze wolałyśmy jechać w Tatry (typowe). Poza tym trochę się obawiałyśmy, bo przecież wujka i cioci prawie nie znałyśmy, a teraz nagle miałybyśmy mieszkać u nich w domu. Mimo to w końcu się zdecydowałyśmy i z mieszaniną obawy i ekscytacji wyruszyłyśmy na przeciwległą część globu, do ojczyzny Ani z Zielonego Wzgórza! (Co prawda na samą Wyspę Księcia Edwarda nie dotarłyśmy, bo leży właściwie po drugiej stronie kraju, a Kanada jest ogromna, ale może jeszcze kiedyś nadarzy się okazja).
Nasz pobyt można podzielić na dwie części: tę krótszą, spędzoną w miastach (Ottawa, Montreal) oraz dłuższą, która minęła nam na pływaniu żaglówką i kajakiem po kanadyjskim jeziorze i pomaganiu cioci w przygotowaniu coraz to bardziej wymyślnych przysmaków - jednym słowem - pełna sielanka.
Wujek w tygodniu jeździł do pracy, a my z ciocią Jadzią najpierw przez trzy godziny jadłyśmy śniadanie i gadałyśmy o przeróżnych rzeczach, popijając kawę. Później z Marti zazwyczaj wypływałyśmy kajakiem na jezioro i zwiedzałyśmy jego brzegi. Jeśli udało nam się znaleźć dziką plażę, mogłyśmy nawet trochę się popluskać, a wiadomo, że nie ma nic bardziej orzeźwiającego niż kąpiel w jeziorze.
Wiedzieliście w ogóle, że jelenie potrafią pływać? Ja byłam ogromnie zaskoczona, kiedy w czasie jednej z tych naszych wypraw zobaczyłyśmy to zwierzę przecinające w poprzek jezioro. Nad powierzchnię wody wystawał tylko jego pysk i poroże. Widok był niesamowity!

Kiedy wujek wracał z pracy, jedliśmy razem obiad, a później zabierał nas na jezioro, tym razem żaglówką. (Nauczyłyśmy się nawet odrobinę operować żaglami, ale teraz nic już z tego nie pamiętam). Wujek zawsze miał przy sobie wędkę i kiedy udało mu się złapać jakąś rybę, ciocia przyrządzała ją później na kolację. No, czysta sielanka, mówię wam!
Pewnego dnia, kiedy akurat padał deszcz i musiałyśmy zrezygnować z naszej codziennej kajakowej "przejażdżki", ciocia zabrała nas samochodem do położonego w pobliżu indiańskiego rezerwatu. Odkąd pamiętam fascynował mnie temat Indian północnoamerykańskich. Jako dziecko z wypiekami na twarzy zaczytywałam się w książkach o przygodach Tomka Wilmowskiego i nadawałam sobie w wyobraźni indiańskie imiona (Rącza Łania, Bystra Strzała i tym podobne). I chyba dlatego, kiedy słyszałam o rezerwacie, przed oczami zawsze stawała mi indiańska wioska sprzed dwóch stuleci, gdzie wszyscy mieszkają w wigwamach i noszą pióropusze oraz skóry zwierząt. Tymczasem dzisiejszy rezerwat to zupełnie zwyczajna miejscowość, ze szkołą, sklepami, kościołem, tyle że zamieszkana w głównej mierze przez ludność autochtońską. (To, czy takie odseparowywanie potomków Indian od reszty obywateli jest dobre, to już temat na osobny wpis).
W centrum rezerwatu stał drewniany budynek, w którym mieścił się sklep z tradycyjnymi indiańskimi wyrobami i ozdobami, prowadzony przez około pięćdziesięcioletnią tubylczynię, Victorię. Jej uroda zrobiła na mnie ogromne wrażenie: te indiańskie rysy, i długie kruczoczarne włosy - była wciąż przepiękną kobietą, aż nie mogłam się na nią napatrzeć. Była też bardzo miła i życzliwa; ogromnie spodobało jej się to, że nasze imiona, podobnie jak jej, kończą się na "a" i bardzo zdziwiła się, kiedy powiedziałyśmy, że w Polsce właściwie wszystkie imiona żeńskie są w ten sposób zbudowane.
Kupiłyśmy od niej torbę z charakterystycznymi frędzlami i indiański "łapacz snów", który do dzisiaj wisi w moim oknie i przypomina o tym wyjątkowym spotkaniu. Wizyta w rezerwacie jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych wspomnień z pobytu w Kanadzie.

Jak już wspominałam, poza wylegiwaniem się nad jeziorem, udało nam się też zwiedzić stolicę Kanady, Ottawę, a także Montreal, gdzie mieszkają i pracują dwie dorosłe córki cioci i wujka oraz ich kilkuletnia wnuczka, czyli nasza mała kuzynka, o imieniu Citlali (w języku jednego z plemion indiańskich znaczy to Mała Gwiazdeczka❤).
Znad jeziora, nad którym mieszkają wujostwo do Montrealu jedzie się samochodem około czterech godzin. W tym czasie mogłyśmy podziwiać otaczający nas kanadyjski krajobraz: całe hektary dziewiczej puszczy, wzgórz, jezior i pól uprawnych. Niezamieszkane obszary są tam bardzo rozległe, bo Kanada, chociaż znacznie większa od Polski, ma prawie identyczną (a nawet odrobinkę niższą) liczbę ludności.
Zarówno Montreal, jak i Ottawę zapamiętałam jako miasta "z oddechem", czyli pełne zieleni, z szerokimi ulicami i parkami - takie miasta lubię i nie czuję się w ich od razu przytłoczona. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała jeszcze o jedzeniu! W Montrealu miałyśmy okazję spróbować dwóch tradycyjnych quebeckich przysmaków. Pierwszym z nich jest tak zwany poutine, czyli po prostu wielka porcja porządnych, grubych frytek w sosie pieczeniowym z kawałkami tradycyjnego białego sera - pychota!
Drugi smakołyk to równie prosty i równie pyszny beavertail, czyli kawałek słodkiego smażonego ciasta rozciągnięty w taki sposób, aby kształtem przypominał ogon bobra; zazwyczaj oblany jest czekoladą, syropem klonowym lub posypany cynamonem, mniam!
Cóż... chyba czas kończyć ten wpis, bo - zupełnie nie wiedzieć czemu - zrobiłam się okropnie głodna, więc pora wyruszyć w taką podróż, na jaką pozwalają czasy zarazy, czyli do kuchni. Nie wiem jak was, ale mnie perspektywa takich wędrówek wcale aż tak bardzo nie przygnębia, zwłaszcza, że do bardziej odległych miejsc zawszę mogę powrócić we wspomnieniach i w wyobraźni. Mam nadzieję, że wy również, choć na chwilę przenieśliście się razem ze mną w inny zakątek świata i chociaż odrobinę zaspokoiliście wasze podróżnicze zapędy.
Trzymajcie się i do następnego!😘

Comentarios