Lektury małej Jasi
- Jasia B.
- 20 lip 2020
- 5 minut(y) czytania
Przyznaję się bez bicia - jestem okropnie sentymentalna. Co więcej, nawet to w sobie lubię, chociaż ta cecha dość często wyprowadza mój umysł na manowce, zamiast zatrzymać go w najważniejszym miejscu i czasie, czyli tu i teraz. Jednak zazwyczaj są to, tak jak u Stachury, cudne manowce, dlatego raczej nie wzbraniam się zbyt usilnie przed dawaniem upustu tym moim sentymentom. Tym razem chciałabym to zrobić powracając na chwilę do czasów dzieciństwa, a dokładniej do lektur, w których się wtedy zaczytywałam. I do dziś, jeśli tylko usłyszę tytuł którejś z nich, od razu robi mi się cieplej na sercu.
Byłam tym dzieckiem, któremu obrywało się za to, że do późnej nocy siedziało schowane pod kołdrą z książką w jednej ręce i latarką w drugiej, bo przecież musiałam przynajmniej dokończyć rozdział. Lub dwa. Ewentualnie czternaście. Raczej niezbyt przebojowy sposób na zarobienie bury od mamy, ale teraz myślę o tym z czułym rozbawieniem. Tak właściwie to ja nie czytałam książek - ja je pożerałam. Byłam stałą bywalczynią naszej wiejskiej (wcale nieźle zaopatrzonej!) biblioteki. Z pewnością bywało nawet, że pojawiałam się tam kilkukrotnie jednego dnia, bo chyba nie doceniałam własnego tempa czytelniczego i książka, którą wypożyczyłam rano zostawała "połknięta" do południa, więc niezwłocznie pędziłam po kolejną dawkę literatury. Ale również nasza domowa biblioteczka już wtedy nie była wcale uboga, mogłam więc liczyć, że tylko zaglądając na znajome regały, też znajdę coś godnego uwagi.
Myśląc o lekturach dzieciństwa, praktycznie natychmiast do głowy przychodzi mi kochana pani Montgomery. Z jej książek bije niemal zauważalny, a na pewno wyczuwalny, ciepły, złoty blask. Dojrzewałam w tym blasku, u boku Ani Shirley, Jane Stirling, Janki Stuart, Pat Gardiner i wielu innych bohaterek, które naprawdę stały się moimi bratnimi duszami. I tak jak one z biegiem lat z dziewczynek stopniowo przeradzały się w kobiety, tak samo i ja razem z nimi. To jest według mnie wielka wartość książek Lucy Maud Montgomery, że wykreowane przez nią postaci towarzyszą czytelnikowi na różnych etapach życia, jedynie poczynając od dzieciństwa, po którym wcale go nie opuszczają. Poza tym myślę, że wiele osób odnosi mylne wrażenie, że historie pani Montgomery są przesłodzone, oderwane od rzeczywistości i nierealnie pogodne. Tymczasem jej utwory są wręcz przepełnione takimi motywami jak śmierć, samotność, starość, żal, cierpienie, tęsknota za tym, co bezpowrotnie utracone, czy ponoszenie trudnych konsekwencji błędów przeszłości. Jednocześnie sposób w jaki autorka porusza te aspekty - subtelny i wyważony - pozwala czytelnikowi oswoić się z nimi oraz zrozumieć i zaakceptować to, że są nieodłączną częścią naszego życia. Jeśli więc macie ochotę na dawkę życiowej mądrości, ale podanej w sposób łagodny, chwilami zabawny, a chwilami wzruszający, to koniecznie sprawdźcie te tytuły: Błękitny zamek, Pat ze Srebrnego Gaju, Kilmeny z Sadu, W pajęczynie życia, Janka z Latarniowego Wzgórza, Emilka ze Srebrnego Nowiu i oczywiście całą serię książek o Ani, bo chociaż znają ją chyba wszyscy, do tych historii warto wciąż i wciąż wracać.
Pewien bardzo mądry człowiek powiedział kiedyś, że "opowieść dla dzieci, która podoba się tylko dzieciom, nie jest ani trochę dobrą opowieścią dla dzieci". Z pewnością wiedział, co mówi, bo sam jest autorem jednej z najpiękniejszych historii (nie tylko) dla dzieci jakie kiedykolwiek napisano! Mowa oczywiście o C. S. Lewisie i jego Opowieściach z Narnii. Pamiętam jak ja i moje rodzeństwo zakopani pod kołdrami, przytuleni do poduszek, z zapartym tchem słuchaliśmy wieczorami naszego Taty, czytającego przy przytłumionym świetle lampki. Przeczytał nam w ten sposób wszystkie siedem części! Mieliśmy przez pewien czas totalnego narnijskiego bzika. Zwłaszcza, że była nas wtedy czwórka: dwie dziewczyny, dwóch chłopaków, tak samo jak w przypadku rodzeństwa Pevensie. Co prawda jeśli chodzi o hierarchię wiekową, u nas było nieco inaczej, ale od czegóż jest wyobraźnia? Pamiętam jak wykopywaliśmy z szaf odpowiednie stroje i całymi dniami mogliśmy odgrywać sceny z ekranizacji narnijskich powieści, które też pasjami oglądaliśmy! Od tamtej pory do dziś jeszcze wiele, wiele razy, już sama, wracałam do tej cudownej krainy, w której fauny tańczyły z driadami przy blasku leśnych ognisk, zwierzęta mówiły ludzkim głosem, a waleczne myszy potrafiły uratować całe królestwo. I wcale nie było tak, że zło nie miało wstępu do tego miejsca. Wręcz przeciwnie, walka z nim była głównym motywem wszystkich opowieści. I zawsze okazywało się, że największym zagrożeniem nie jest jakiś zewnętrzny wróg, ale to ziarenko zła, które każdy nosi w sobie. Narnijskim bohaterom na szczęście udawało się je wyplenić z pomocą przyjaciół, a przede wszystkim nie do końca oswojonego, ale na wskroś dobrego Lwa, Aslana.
Jeżeli kiedykolwiek będę miała własne dzieci bardzo bym chciała, żeby jedną z ich pierwszych świadomie przeżytych lektur, były właśnie Opowieści z Narnii. I z chęcią sama im je przeczytam, bo będę wtedy pewnie już "dostatecznie stara, by znowu do bajek wrócić".
Było już trochę o literaturze anglosaskiej, więc czas na kilka przykładów polskich książek, które wypełniły moje dzieciństwo.
Jeśli miałabym wskazać serię książek, która jest dla mnie rodzimym odpowiednikiem cyklu o Ani z Zielonego Wzgórza, bez chwili zastanowienia powiedziałabym, że Jeżycjada. Małgorzata Musierowicz, tak samo jak L. M. Montgomery, posiada tę cudowną umiejętność pisania o sprawach ważnych, a nawet najważniejszych językiem bardzo prostym, ale w żadnym wypadku nie prostackim. A do tego ma jeszcze swój absolutnie niepowtarzalny, potoczysty styl, pisze ze swadą i humorem, ale nie boi się przy tym patosu w odpowiednich dawkach, co bardzo cenię. Może to śmieszne, ale na myśl o Jeżycjadzie zawsze do głowy przychodzi mi czołówka jednego z najlepszych polskich seriali wszechczasów: "Z jednej tkaniny wszyscy jesteśmy, co się wyciera, strzępi przez lata. Lecz jeśli chcemy, te wszystkie dziury miłością da się załatać". Mówiąc zupełnie szczerze, to jest naprawdę najtrafniejsze podsumowanie całego jeżycjadowego cyklu, więc na tym zakończę ten wątek.
Wspominałam już wiele razy, że żadna ze mnie wielka podróżniczka. Ale chwilami mam wrażenie, że jednak budzi się we mnie uśpiona dusza odkrywcy, a dzieje się to zazwyczaj za sprawą opowieści. Takimi historiami, które potrafiły wzniecić we mnie tę eksploratorską iskrę, były od wczesnego dzieciństwa przygody Tomka Wilmowskiego autorstwa Alfreda Szklarskiego. Byłam, rzecz jasna, absolutnie zakochana w odważnym, walecznym i honorowym Tomku. Ale chyba jeszcze bardziej we wszystkich jego podróżach i przygodach, w miejscach, które odwiedzał i w ludziach, których spotykał na swojej drodze. Razem z nim przemierzyłam wszystkie kontynenty, mogłam choć na chwilę stać się indiańską squaw, albo badaczem amazońskiej dżungli. Jestem przekonana, że to właśnie dzięki tym opowieściom, które nadal we mnie żyją, czuję czasem zew podróży i później nigdy nie żałuję, że odpowiedziałam na jego wołanie.
Dobrze jest od czasu do czasu wrócić myślami do dzieciństwa. Zwłaszcza jeśli ma to nas zmotywować do zmiany naszej teraźniejszości na lepsze. Bo kiedy wspominam tę moją czytelniczą pasję sprzed lat, aż rumienię się ze wstydu na myśl, że teraz przeczytanie jednej książki w miesiącu traktuję jak sukces. Zdaje się, że powinnam na powrót stać się jak dziecko, przynajmniej w kontekście czytelniczym. Życzę sobie, aby tak właśnie się stało.
Trzymajcie się i do następnego!😘

To jest super, że są takie książki, które czyta się pokoleniami i każda rodzina ma swoje własne:)
Super wpis! :) Mi tata zawsze czytał swoje ulubione książki z dzieciństwa. Może i ja niektóre z nich będę czytać moim dzieciom. Też jestem bardzo sentymentalna :)