[jakiś dobry tytuł]
- Jasia B.
- 13 wrz 2020
- 2 minut(y) czytania
Nie wiem na co wy zwracacie szczególną uwagę, biorąc do ręki książkę, ale w moim przypadku wcale nie jest to okładka. To znaczy, może być najbrzydsza i najbardziej kiczowata na świecie, ale jeśli widniejący na niej tytuł przypadnie mi do gustu, moje zainteresowanie rośnie błyskawicznie. Pewnie dlatego, że chyba jednak jestem bardziej słuchowcem niż wzrokowcem i w wielu kwestiach moją wyobraźnię silniej pobudza brzmienie niż wygląd danej rzeczy. I kiedy słyszę tytuł, który brzmi intrygująco, albo jest wyjątkowo melodyjny, natychmiast czuję, że łączy mnie już z daną książką jakaś więź.
Weźmy na przykład Żeromskiego. Z jednej strony mam lekką traumę, bo czytanie zarówno Syzyfowych prac, jak i Przedwiośnia było dla mnie istną udręką i są to jedyne lektury w całej mojej szkolnej karierze, przez które nie przebrnęłam (a to o czymś świadczy). Ale z drugiej strony kiedy słyszę tytuły innych jego utworów, mimo wszystko mam ochotę dać mu jeszcze jedną szansę. Posłuchajcie tylko! Wiatr od morza, Wierna rzeka, Dzieje grzechu, Ponad śnieg bielszym się stanę - to tytuły, które już na pierwszy rzut ucha (?) kryją w sobie opowieść. Opowieść, którą bardzo chciałoby się poznać.
Niestety, tytuły bywają zwodnicze i za takim, który brzmi bardzo obiecująco może stać totalnie kiepska książka. Strasznie nie lubię takiego marnotrawstwa dobrych tytułów! Przykład? Buszujący w zbożu. Wiem, wiem, że to klasyka, kanon i w ogóle. No cóż, sama chyba nigdy nie zrozumiem jego fenomenu (no i pewnie moja strata). Za to tytuł? Wspaniały! Nieoczywisty, sugestywny, z szeleszczącymi harmonijnie "sz" i "ż" (to już oczywiście zasługa tłumacza). Dlatego mała rada dla autorów - bo przecież najlepiej udzielać pouczeń w dziedzinie, na której kompletnie się nie znamy: tytuł jest szalenie ważny, ale nie najważniejszy. Jeśli stojąca za nim historia do niego nie dorasta, powstaje pewien dysonans, a przynajmniej ja taki odczuwam.
Pamiętam jak półtora roku temu, zakładając bloga, sama borykałam się z wyborem odpowiedniej nazwy. I właściwie do dzisiaj nie jestem pewna, czy ta, na którą ostatecznie się zdecydowałam, spełnia wymogi chwytliwego i atrakcyjnego tytułu. Ale lubię ją. A że właśnie zaczynają dojrzewać winogrona, ostatnio częściej o niej myślę. Ach, i nie wiem, czy zauważyliście, ale mój blog ma też podtytuł: "o radości ukrytej w drobiazgach". Nie mam pewności, czy każdy mój wpis wpasowuje się w ten temat. Bywa, że nie jest tu zbyt radośnie i zdarzają się kwestie trochę poważniejsze niż drobiazgi. Dlatego dziś, dla równowagi wpis z gatunku tych o niczym, nikomu do niczego niepotrzebny, ale paradoksalnie takie też są czasem potrzebne.
P. S. Czas dojrzewania winogron nie jest moim oryginalnym pomysłem, ale wyrażeniem zaczerpniętym. Skąd? Możecie sprawdzić sami, jeśli jesteście ciekawi:)
Trzymajcie się i do następnego!😘

Comentarios