Introwertyczka na Erasmusie #3
- Jasia B.
- 9 mar 2020
- 4 minut(y) czytania
Zgodnie z obietnicą, dzisiaj, na zakończenie mojego włoskiego tryptyku, chciałabym opowiedzieć wam o moich ulubionych erasmusowych momentach. Nie ma co tracić czasu na wstępy - zaczynajmy!
1. Festiwal wina w Bovie
Bova to malutka miejscowość, położona na wybrzeżu morza Śródziemnego. Wyjątkowe w niej jest to, że leży ponad 900 m n.p.m.. Kiedy spogląda się z takiej wysokości na ten ogrom wody, można mieć wrażenie, że widać miejsce, w którym zakrzywia się łuk kuli ziemskiej, a nasz wzrok przekracza horyzont.
Na szczyt wzgórza, na którym położone jest miasteczko prowadzi wąska i kręta droga. Kiedy jechaliśmy nią w górę pomyślałam, że to niezbyt rozsądne z naszej strony, wybierać się na festiwal wina z Włochami, którzy do alkoholu mają dość pobłażliwy stosunek i raczej nie odmówią sobie chociaż jednego kieliszka, a później będą nas tą drogą wieźli. Po ciemku. Jednak w tamtym momencie nie miałam już wyboru, więc przestałam się tym przejmować, przynajmniej na jakiś czas.
Bova, na co dzień wręcz wymarłe miasteczko, tego wieczoru było pełne światła, śmiechu i muzyki. No i oczywiście wino lało się strumieniami. Ale najpierw ustawiliśmy się w kolejce, żeby spróbować typowej dla tego regionu przekąski. Powiedziałabym, że jest to coś na kształt bardzo kruchego naleśnika z dowolnym wypełnieniem; można do środka włożyć mięso, warzywa, czy różnego rodzaju ser. Było pyszne! Po napełnieniu żołądków udaliśmy się na rynek, gdzie wprost z wielkich beczek rozlewano wino, do woli. Na scenie występowały folkowe zespoły, wykonujące tradycyjną kalabryjską muzykę. Nauczono nas nawet ludowego tańca z Kalabrii! W pewnej chwili, w otoczeniu starych, zabytkowych budynków i pozostałości murów i fortyfikacji, poczułam się jak na średniowiecznym jarmarku.
To było naprawdę magiczny wieczór i na pewno zapamiętam go na długo.
2. Setna rocznica odzyskania niepodległości
11 listopada 2018 roku wypadał w niedzielę. Nie wiem, czy też tego doświadczacie, ale ja za granicą, czuje się jeszcze bardziej Polką, niż kiedy jestem w kraju. Uśmiecham się wtedy za każdym razem kiedy na ulicy usłyszę polski, a święta państwowe przeżywam z większą świadomością.
My tego dnia postanowiłyśmy zaprosić naszych znajomych Włochów i ugościć ich nie czym innym, ale ruskimi pierogami ze smażoną cebulką!
Wszystko szło świetnie. Ula przejęła dowodzenie w kuchni. Kiedy miała już zacząć wałkować ciasto, nagle okazało się, że w mące - świeżo kupionej - były robaki i wszystko jest do wyrzucenia. Ale nie rozpaczałyśmy zbyt długo, przecież wystarczy kupić nowe opakowanie mąki i wyrobić ciasto jeszcze raz. Wyruszyłyśmy więc z Karo z misją zdobycia mąki. Bardzo szybko okazało się, że będzie to misja arcytrudna do wypełnienia. Było wczesne popołudnie, czyli sam środek sjesty, a do tego jeszcze niedziela! Nasza frustracja rosła z każdą chwilą, kiedy kolejny sklep okazywał się zamknięty na cztery spusty. A przecież byłyśmy w centrum całkiem sporego miasta! W końcu zdecydowałam, że pobiegnę do oddalonego centrum handlowego (na komunikację miejską nie było co liczyć), które musiało być otwarte. Kiedy wracałam stamtąd z tą nieszczęsną mąką, czułam się jak bohaterka.
Na szczęście reszta dnia przebiegła bez zakłóceń. Pierogi wyszły przepyszne (zasługa Uli), w oknie wisiała biało-czerwona flaga, a w mieszkaniu rozbrzmiewały melodie naszych ulubionych polskich utworów. Nie omieszkałyśmy też wspomnieć naszym gościom, że w polskim hymnie jest wzmianka o ich własnym kraju: "z ziemi włoskiej do Polski." Okazało się, że i we włoskim hymnie śpiewa się o "polskiej krwi" [il sangue polacco]!
Zupełnie szczerze mogę powiedzieć, że chociaż setną rocznicę odzyskania niepodległości spędziłam poza granicami Polski, to nie potrafię sobie wyobrazić bardziej "polskiego" świętowania tego wydarzenia. Byłam w tym dniu naprawdę szczęśliwą, wzruszoną i bardzo dumną Polką.

3. Wypad do Syrakuz
Semestr w Reggio wyglądał tak, że po każdym miesiącu miałyśmy mini-sesję, a po niej kilka dni wolnego przed rozpoczęciem kolejnego etapu nauki.
Druga taka przerwa wypadła pod koniec listopada. Postanowiłyśmy wtedy wykorzystać ją na krótkie zaznajomienie się chociażby z małą częścią Sycylii i zwiedzenie Syrakuz. Spakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy i wsiadłyśmy na prom do Mesyny. Stamtąd pociągiem dotarłyśmy do Katanii, a później jeszcze tylko godzinę autobusem do Syrakuz.
Przez dwa dni udało nam się zwiedzić właściwie całe miasto. Odwiedziłyśmy katedrę św. Łucji (mojej patronki z bierzmowania), która pochodziła właśnie z Syrakuz. Ale nie tylko ona! Natknęłyśmy się na pomnik Archimedesa , który również żył w tym właśnie mieście. Jak na humanistki przystało, ponarzekałyśmy tam przez chwilę na prawo Archimedesa i całą fizykę w ogóle, ale w końcu dałyśmy mu spokój. W końcu zasłużył się dla nauki.
Najbardziej jednak z całej wycieczki spodobały mi się ruiny rzymskiego amfiteatru i starożytne kamieniołomy. Pozostałości wzniesionych w dawnych czasach budowli były porośnięte soczyście zieloną trawą i otoczone mnóstwem szumiących drzew. A przecież za chwilę zaczynał się grudzień! Ach, o ile latem na Sycylii panują mordercze upały, to w chłodniejszej porze roku pogoda jest tam wprost idealna.

4. Pożegnanie z Reggio
Ostateczny powrót do Polski miałyśmy zaplanowany na poniedziałek, 11 lutego. W ostatnią sobotę przed naszym wyjazdem Giuseppe (dla przyjaciół Ziutek), zaproponował, że zabierze nas na jedno ze wzgórz otaczających Reggio, skąd rozciągała się zapierająca dech w piersiach panorama całego miasta, cieśniny mesyńskiej, górzystego wybrzeża Sycylii, a przy dobrej pogodzie na horyzoncie można było dostrzec nawet masyw Etny w całej okazałości. Na szczycie znaleźliśmy się tuż przed zachodem słońca. Nie docierał tam miejski szum i zgiełk. Śpiewały ptaki, a na zboczach wzgórz kwitły owocowe drzewka. Na południu Włoch zaczynała się już wiosna.
Nie mogłam się już doczekać powrotu do Polski, ale w tamtej chwili wiedziałam, że cząstka mnie tu zostanie i kiedyś będę musiała po nią wrócić. W to miejsce, które na pewien czas stało się moim domem z dala od Domu.
Wróciliśmy dopiero kiedy zaczęło zmierzchać. To było najpełniejsze i najpiękniejsze pożegnanie jakie mogłam sobie wyobrazić. Towarzyszył mi lekki smutek, bo polubiłam Reggio z wszystkimi jego wadami, ale miałam też poczucie, że zamknęłam ten etap we właściwy sposób i nadszedł czas, żeby pójść dalej.

Kiedy myślę o czasie spędzonym we Włoszech, czuję przede wszystkim wdzięczność. Przeżyłam tam chwile pełne tęsknoty, zdenerwowania i niepewności, ale też równie dużo tych szczęśliwych, wypełnionych radością. Poznałam prawdziwych Włochów i przekonałam się, że chociaż w ich przypadku stereotypy wyjątkowo często się sprawdzają, to na pewno nie wszystkie i nie u każdego. Udało mi się ich trochę lepiej zrozumieć. Dowiedziałam się więcej o sobie i o tym, jak reaguję w obcych mi dotąd sytuacjach.
Jeśli jesteś introwertykiem - jedź na Erasmusa! Przeżyjesz z pewnością kilka trudnych chwil, ale przekonasz się też, że jesteś w stanie przekraczać swoje ograniczenia. Poznasz i zrozumiesz ludzi innej kultury, a dzięki temu dowiesz się czegoś nowego o sobie samym. Jednym słowem: polecam!
Do następnego!😘
Comments