Introwertyczka na Erasmusie #2
- Jasia B.
- 18 lut 2020
- 3 minut(y) czytania
Ostatnio skończyliśmy na tym, jak w końcu, pod długiej podróży dotarłyśmy do Reggio. Wreszcie znalazłyśmy się w mieszkaniu, które miało być naszym domem na najbliższe pięć miesięcy.
To mieszkanie! To jest w ogóle materiał na osobną historię. To co z nim przeszłyśmy nadaje się na scenariusz do tragikomedii. Kiedy pierwszy raz włączyłyśmy kuchenkę, zaniepokoił nas zapach gazu. Okazało się, że instalacja jest nieszczelna i trzeba było wzywać fachowca, żeby ją załatał. Teoretycznie miałyśmy do dyspozycji jeszcze palnik elektryczny, ale w praktyce kiedy tylko próbowałyśmy go włączyć, od razu wywalało korki i w całym mieszkaniu nie było prądu. Po kilku takich incydentach postanowiłyśmy więc zostawić ten palnik w spokoju i zapomnieć o jego istnieniu.
Kilka razy przeżyłyśmy też małą powódź. Chociaż ogólnie rzecz biorąc nasze mieszkanie znajdowało się na przedostatnim piętrze kamienicy i nad nim było jeszcze jedno, to kuchnia, znajdująca się w wykuszu, miała swój własny "dach" albo raczej prowizoryczne przykrycie, które przy każdej intensywnej ulewie przeciekało i wyławiałyśmy później słoiczki z przyprawami i owoce pływające po blacie. (Z tymi deszczami to w ogóle jest ciekawa sprawa, bo za każdym razem kiedy silnie padało, czyli w Polsce dzień jak co dzień, w Reggio wszystkie szkoły były zamknięte. Prawdopodobnie dlatego, że ich dachy też nie były przygotowane na przyjęcie takiej ilości wody. Niestety, na naszym uniwersytecie, chociaż kapało ze stropu, zajęcia odbywały się normalnie).
Tak sami jak do intensywnych opadów, budynki w południowej części Włoch w większości nie są też przystosowane do niskich temperatur. Kiedy przyjechałyśmy tam pod koniec września, trochę zdziwił nas brak kaloryferów, ale szybko o tym zapomniałyśmy, bo pogoda wciąż jeszcze była letnia. Ale w grudniu, kiedy na zewnątrz temperatura spadła do około 10 stopni, w mieszkaniu, w którym wszystkie podłogi były kaflowe, a pomieszczenia wysokie - co na pewno doskonale sprawdza się w upalne miesiące - nagle zaczęło być przeraźliwie zimno. Nasz właściciel, Massimo, załatwił nam wtedy trzy piecyki na butle z gazem, czyli po włosku stufy. (Stufa to słówko, które zapamiętałam chyba najlepiej spośród wszystkich poznanych we Włoszech). Każda miała więc swój własny piecyk. Ale okazało się, że jedna stufa nie działa tak jak powinna, w drugiej po jakimś czasie skończył się gaz, więc tę jedną, która nam została przewoziłyśmy z pokoju do pokoju tak, żeby każda chociaż przez chwilę mogła się ogrzać. Na uczelni był luksus, bo tam stufy były elektryczne, ale i tak wszyscy siedzieliśmy w kurtkach, bo te piecyki miały tak mały zasięg, że ogrzewały co najwyżej stopy osoby siedzącej najbliżej nich.
Ostatnim żywiołem z którym musiałyśmy walczyć w naszym mieszkaniu była woda. Przez większość pobytu wszystko było w porządku. Ale mniej więcej dwa tygodnie przed naszym wyjazdem, coś się popsuło, z jakąś pompą, czy filtrem i dosłownie co dwa dni musiał przychodzić pan, żeby ten filtr, czy pompę odpowietrzyć, bo coś tam się blokowało i woda leciała bardzo słabym strumieniem, a do tego lodowato zimna.
Po tych wszystkich przejściach zaczęłyśmy obstawiać co zepsuje się jako następne. Pralka? A może lodówka? Na szczęście jednak nic więcej się nie stało, a dzięki tym przygodom przynajmniej się nie nudziłyśmy. I może po tym wszystkim co napisałam, to zabrzmi nieprawdopodobnie, ale naprawdę dobrze nam się tam mieszkało. Miałyśmy dużo powodów do śmiechu, a dzięki przeciwnościom, z którymi jakoś musiałyśmy sobie poradzić, poznałyśmy trochę lepiej włoskie realia i podchwyciłyśmy kilka nowych słówek.
I znowu wyszedł mi cały wpis na temat jednej rzeczy! Ale obiecuję, że część trzecia będzie już bardziej radosna i optymistyczna, bo opowiem, o moim ulubionych erasmusowych momentach.
A tymczasem trzymajcie się i do następnego!😘


Widok z mojego balkonu na naszą ulicę. Po prawej pozostałości aragońskiego zamku w Reggio Calabria.
Comments